czwartek, 19 stycznia 2012

30. NARCIARZ

WIEK: 14 +
INSPIRACJA: Zima

PRÓBY REALIZACJI: Gdy byłam w siódmej klasie podstawówki pojechałam po raz pierwszy i jedyny na „Zieloną szkołę”. Dziwiła mnie w sumie ta nazwa, bo była zima i wszędzie pełno śniegu, ale wytłumaczyłam to sobie tak, że przecież nazwa „Biała szkoła” brzmiałaby idiotycznie. Na wycieczce (nie pamiętam dokąd pojechaliśmy, ale na pewno to były jakieś góry) mieliśmy jeździć na nartach. To był mój pierwszy raz, ale nie stresowałam się tym, że nie umiem jeździć. Bardziej przejmowałam się faktem, że muszę występować w okropnym kombinezonie (pogrubiał mnie!), a świadkami będą całkiem fajni i starsi chłopcy (wiek bujnego dojrzewania w pełni). W związku z powyższym, zupełnie niefrasobliwie podeszłam do wskazówek instruktora, który pierwszego dnia miał za zadanie nas przysposobić do zjeżdżania na „oślej łączce”. Łączka była niewysoka, ale jednak prowadziła w dół.

Ponieważ ludzie zjeżdżający przykładnie „pługiem” wyglądali niepoważnie, a ja miałam 14 lat i byłam bardziej niż poważna, odmówiłam wykonywania przykazów pana instruktora. Wyprostowałam się dumnie i pojechałam na krechę. Rzecz jasna momentalnie rozwinęłam nadmierną prędkość i tylko dlatego, że na mojej drodze nie było żadnych przeszkód – przeżyłam. Straciłam pęd przed samiutką ścianą lasu, więc było blisko. W każdym razie wciąż żyłam, poczułam się więc pewnie (chyba miałam zablokowany ośrodek strachu) i nie zastanawiając się długo pojechałam z grupą „bardziej doświadczonych” na prawdziwy stok (taki z wyciągiem i wszystkimi bajerami). Przeraziłam się (leciutko) stopniem nachylenia, ale nie mogłam przecież dać tego po sobie poznać! Założyłam narty i w drogę! Tym razem los był mniej łaskawy i wylądowałam w zaspie, od której było jakieś pół metra do dosyć mokrej rzeczki. To musiał być widok. Do dziś pamiętam smak upokorzenia i ból siniaków (które miałam na każdej części ciała) następnego dnia.

KONTYNUACJA: Ponieważ mój małż jest wielkim entuzjastą zimowego szaleństwa – pomyślałam, że może i ja bym się wreszcie przeprosiła z nartami. Spytałam więc go niewinnie, czy są takie deski (narty), na których nie trzeba się uczyć jeździć, tylko się zakłada i ziuu. Jego odpowiedź była następująca: „Owszem, są. Nazywają się jabłuszka”.

UWAGI DODATKOWE: W życiu nie miałam większych siniaków niż po spotkaniu z orczykiem. Za nic nie byłam w stanie ominąć swoich biednych kolan przy wsiadaniu na to ustrojstwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz