czwartek, 29 grudnia 2011

22. DZIENNIKARZ MUZYCZNY TRÓJKI



WIEK: od 6 tygodnia życia
INSPIRACJA: Marek "Niedźwiedź" Niedźwiedzki

PRÓBY REALIZACJI: Od czasu, kiedy byłam milczącym, ale słyszącym już zarodkiem surfującym w płynie owodniowym, słucham radia. Reżim w moim rodzinnym domu był pod tym względem nieubłagany. Radio brzęczało na okrągło i zawsze ustawione było na "Trójkę". Czy miałam jakiś wybór? Żadnego. Pierwsze świadome myśli o karierze dziennikarza radiowego (ale tylko trójkowego!) pojawiły się dosyć wcześnie. Pierwsze moje kasety nagrywane z radia datowane są na 1992 rok. Miałam wtedy 10 lat. Lista Przebojów Programu III była obowiązkowym punktem tygodnia. Mniej więcej wtedy zaczęłam robić własne listy przebojów. Zapisywałam też różne pomysły na audycje i nawet raz próbowałam się nagrać. Niestety po odsłuchaniu zapisu swojego głosu stwierdziłam, że nikt nie będzie chciał słuchać takiego skrzeku. Mój głos zdecydowanie nie był radiowy… Wtedy pogrzebałam marzenia. 

KONTYNUACJA: Porzuciłam myśli o radiowej karierze, ale nadal jestem wierną słuchawką „Trójki”. Rekompensuję sobie brak własnej audycji nagrywaniem składanek. Nagrywam na różne okazje i z różnych powodów. Mam składanki poranne, popołudniowe, wieczorne i nocne, pobudzające i usypiające, pokrzepiające i do-łez-doprowadzające. Mam składankę do sprzątania, chodzenia i do ubierania choinki. Najbardziej lubię składankę nagraną z okazji najgorszego dnia w roku. Styczeń już niedługo, więc będę mogła do niej wrócić. Ale to już zupełnie inna historia.


UWAGI DODATKOWE: Bezpośrednią inspiracją dzisiejszego wpisu znów był św. Mikołaj (no zgadnijcie, kto się pod niego podszywał?:)), który przyniósł mi w tym roku pod choinkę wspomnienia Marka Niedźwiedzkiego zebrane w tomie " Nie wierzę w życie pozaradiowe". Czytając wycinki z pamiętników Niedźwiedzia zdałam sobie sprawę jak wielki wpływ miał na moje życie. W pewnym sensie był moim trzecim rodzicem. Muzycznym ojcem chrzestnym. Moje  gusta bardzo się zmieniły od czasów nastoletnich, ale nadal jestem wielką fanką "transcendentnego Niedźwiedzia".


UWAGI DODATKOWE 2: Niektórzy należą do pokolenia JP II, niektórzy są z Pokolenia X albo Y. Ja jestem z pokolenia LP 3. 

niedziela, 18 grudnia 2011

21. ORGANIZATOR WESEL

WIEK:26 +
INSPIRACJA: unknown

PRÓBY REALIZACJI: Od dzieciństwa nie lubię wesel. Gdyby ktoś przeprowadził na mnie psychoanalizę na pewno okazałoby się, że to przez traumę z dzieciństwa. W zasadzie psychoanaliza nie jest potrzebna. Trauma nie jest utajona. Doskonale pamiętam, co mi obrzydziło wesela na całe życie. Miałam wtedy może z 6 lat. To był pierwszy ślub i pierwsze wesele na jakim byłam. Jak to zwykle bywa, na poczatku zabawy, jeszcze przed pierwszym tańcem, goście weselni dostawali rosół. Nic nie zapowiadało tragedii. Siedziałam sobie grzecznie między mamusią i tatusiem, skupiona i pełna oczekiwania na tańce. I nagle poczułam wilgoć na głowie. Wilgoć była gorąca i miała w sobie długie kluski. Musiałam wyglądać przeuroczo ze zwisającym smętnie makaronem zaczepionym o kokardę. Całe szczęście zupa nie była wrząca, gdy na mnie ladowała. Nic mi się nie stało, ale moje upokorzenie było wielkie. Nie bardzo pamiętam co działo się PO rosołowym kryzysie. Na pewno w grę wchodził płacz i zawodzenie. Staram się wyprzeć to wspomnienie z pamięci. To zbyt bolesne. Tak czy owak, od tamtej pory nie lubię wesel.
Ale mój zmysł organizatorski na myśl o porządkowaniu chaosu związanego z przedślubną gorączką odczuwa lekkie drżenie kolan.

KONTYNUACJA: Przez jakiś czas bardzo poważnie myślałam o pracy w tym zawodzie. Myślę, że byłabym świetna. Najlepszym przykładem był mój własny ślub. Przygotowania zajęły mi jakieś 2 i pół dnia. Najwięcej czasu zajęło zgłaszanie się do Urzędu Stanu Cywilnego i kupowanie butów. Reszta poszła jak z płatka. Ślub trwał 8 minut, gości było 34, obiad w pobliskiej restauracji załatwił Tata, bukiet Mama, fotografowali nas goście. To był najlepszy ślub jaki mogłabym sobie wymarzyć.


UWAGI DODATKOWE: Mimo wielkiej niechęci do zabaw weselnych w ciągu ostatnich 5 lat byłam na kilkunastu i na wszystkich świetnie się bawiłam. Podejrzane.

czwartek, 15 grudnia 2011

20. SCENARZYSTA SERIALOWY


WIEK: 29+ (marzenie z ostatniej chwili, ciepłe jak bułeczki o 4 rano)

INSPIRACJA: scenarzyści ulubionych seriali

PRÓBY REALIZACJI: -„Cześć, mam na imię Dorota (Cześć Dorota!)  i jestem uzależniona od oglądania seriali. Skłonności do popadania w ten nałóg ujawniałam już w podstawówce. Pierwsze moje namiętności to „Alf”, „Cudowne lata”, „Dzień za dniem” i „Seaquest”. Potem był „Przystanek Alaska”. Potem chwila przerwy i „Felicity” i „Różowe lata 70”. Potem było już tylko gorzej. Szpony nałogu zacisnęły się mocniej na mojej uzależnionej głowie 5 lat temu. Momentem przełomowym było obejrzenie pierwszego odcinka „Rodziny Soprano”. Wtedy zaczęłam się staczać po równi pochyłej. Od tamtej pory moje życie to wegetacja. Porzuciłam inne pasje, by móc co dzień obejrzeć 5, a czasem więcej odcinków kolejnych seriali. Czasem mieszkam w Baltimore, czasem w Miami, ostatnio w Seattle. Czasem jestem policjantem, czasem seryjnym mordercą, czasem chirurgiem plastycznym, czasem amerykańskim nastolatkiem, w ostatnich latach dosyć często wampirem/wilkołakiem/wiedźmą. Bywałam też cylonem, rozbitkiem lotu Oceanic 815, szefem mafii, dealerem narkotyków i Juliuszem Cezarem."

KONTYNUACJA: To się musiało w końcu stać. Nie wiem, czy inni oglądacze mają takie marzenia, ale ja z całą pewnością chciałabym zostać panem i władcą ludzkiej wyobraźni o zasięgu ogólnoświatowym. Kropka.

UWAGI DODATKOWE: Mam kilka rewolucyjnych pomysłów i jednym się z Wami podzielę. Co powiecie na kąśliwą satyrę polityczną w stylu fantasy opowiedzianą z perspektywy polskiego domu publicznego? Akcja datowana byłaby na wiek XVIII. Mniam, co?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

19. GITARZYSTA

WIEK: 15 + (z 14 letnią przerwą)

INSPIRACJA: Krzysiek J., Św. Mikołaj

PRÓBY REALIZACJI: Zawsze wierzyłam w Świętego Mikołaja. Głównie dlatego, że od najmłodszych lat wspierał mnie w rozwijaniu pasji i motywował do odkrywania nowych. Nie inaczej było w 1997 roku, kiedy przyniósł mi pod choinkę gitarę. Najwyraźniej zauważył, że bardzo lubię śpiewać i że łatwiej by mi było, gdybym umiała sobie akompaniować. Przez chwilę podejrzewałam, że Mikołaj spełnia utajone marzenia mego Taty, ale przekonałam się, że jednak chodziło mu o mnie (Tata dostał gitarę na 50. urodziny i od tamtej pory jej nie tknął). Nie bez znaczenia był fakt, że często widywałam przez okno swojego pokoju mojego przyjaciela Krzyśka, który czy sztorm czy deszcz, czy słońce na niebie, regularnie przemierzał ulice w drodze do ogniska muzycznego. Strasznie mi imponowała jego determinacja. Bardzo się więc ucieszyłam widząc pod choinką charakterystyczny kształt. No i się zaczęło. Szybko nauczyłam się podstawowych chwytów i katowałam w kółko te same piosenki. Dziwię się, że moja rodzina nie reaguje alergicznie na repertuar Starego Dobrego Małżeństwa, Kultu czy De Mono, bo tylko to znałam. Czasem przerzucałam się na Stana Borysa, ale umiałam tylko tę pisenkę o uwięzionej jaskółce, więc rozumiecie, nuda!

KONTYNUACJA: Mój zapał trwał kilka miesięcy, ale w obliczu braku dostępu do nowych materiałów (tak, to były czasy bez internetu i sklepów muzycznych na każdym rogu) znudziłam się. Odwiesiłam gitarę na kołek i na 14 lat zapomniałam o jej istnieniu. I nagle w tym roku, zbliżająca się szybkimi krokami jesień wywołała we mnie ogromną niewyjaśnioną tęsknotę za gitarą. Wyciągnęłam ją więc z futerału, przypomniałam sobie stare piosenki, odkryłam parę stron dla samouków i znów brzdąkam!

UWAGI DODATKOWE: Myślę sobie, że gdybym się tak łatwo nie poddała jako nastolatka w tym momencie byłabym co najmniej wprawnym gitarplejerem. A tak, znów jestem w gitarowej podstawówce. Ehhh

UWAGI DODATKOWE 2: Zainspirowanym polecam stronę GITARA DLA POCZĄTKUJĄCYCH, szczególnie forum, no i oczywiście ULTIMATE GUITAR - nieprzebrane źródło chwytów, tabulatur i tekstów popularnych i mniej popularnych piosenek.

UWAGI DODATKOWE 3: Na zachętę coś z nowości - ładne i proste Akordy: Feist - How come you never go there
I pierwowzór:



czwartek, 1 grudnia 2011

18. DZIEWCZYNA BONDA


VIDEOSOUNDRACK:
WIEK: 13 +
INSPIRACJA: Nazywał się Bond. James Bond.

PRÓBY REALIZACJI: Miałam 13 lat gdy Izabella Scorupco rozpoczęła/zakończyła światową karierę w przemyśle filmowym za oceanem. Ogromne wrażenie zrobił wtedy na mnie fakt, że polska aktorka gra w amerykańskim filmie. Naprawdę. Uważałam, że dokonała niemożliwego, że jest nadczłowiekiem. Pewnie co druga dziewczyna myślała tak jak ja. Że jeśli Scorupco się udało, to czemu mi ma się nie udać? Oczywiście trudno się równać z jej urodą (bo o aktorskich umiejętnościach się nie wypowiadam – nie znam się), ale to nie był największy problem. Bardziej zniechęcający był fakt, że w tamtym czasie nie podobał mi się żaden z aktorów, którego do tej pory w roli Agenta 007 można było zobaczyć. A szczególnie nie podobał mi się Pierce Brosnan. Nie zniechęcałam się jednak. Przecież nie mógł grać Bonda wiecznie, nie? Zanim skończę 18 lat, na pewno pojawi się ktoś odpowiedniejszy – myślałam.
Miałam oczywiście swojego kandydata. Był nim Jonathan Brandis. Młody, piękny i umiał rozmawiać z delfinami (o wy, którzy dorastaliście w latach 90-tych, na pewno pamiętacie legendarny serial pt.: „SeaQuest”).




KONTYNUACJA: Nadal jestem fanką Bonda, ale marzenia o zostaniu jego dziewczyną porzuciłam jak tylko zapoznałam się z innymi odcinkami opowiadającymi o jego przygodach. Prawda była dla mnie wstrząsająca. Bond traktuje kobiety przedmiotowo i szybko doprowadza je do nieuchronnego końca. Może umierają piękne i młode, ale czy to kogoś pociesza? Drugim powodem, dla którego nie podążyłam za ocean w celu zrealizowania swojego amerykańskiego snu jest fakt, że mój kandydat na Bonda odebrał sobie życie w wieku 27 lat. Ehhhhh…

UWAGI DODATKOWE: Od czasów Brosnana nie trafił się aktor, który by mi się podobał w roli Bonda, więc w sumie nie żałuję, że akurat tego marzenia nie udało mi się spełnić.

UWAGI DODATKOWE 2: Marzenie zastępcze związane z Bondem to: zaśpiewać czołówkową piosenkę. Uwielbiam piosenki z Bonda. Chyba bardziej jeszcze niż same filmy. No może oprócz tej z GoldenEye, ale to dlatego, że nie lubię Tiny.








poniedziałek, 28 listopada 2011

17. SYSTEMATYZATOR/ OGARNIATOR/ PORZĄDKOWACZ

WIEK: Odkąd pamiętam
INSPIRACJA: Odśrodkowa

PRÓBY REALIZACJI: Już jako bardzo mała dziewczynka lubiłam notesy. W notesach zawsze miałam zapisane najważniejsze rzeczy w odpowiednim porządku. Uwielbiałam kolorowe długopisy, które tak bardzo ułatwiały sortowanie danych: ocen, nazwisk nauczycieli, numerów telefonów koleżanek itp. W podstawówce naukę zawsze zaczynałam od posprzątania pokoju, bo w bałaganie nie mogłam się skupić (no i lubiłam odkładać w nieskończoność moment otworzenia podręcznika). W liceum dzieliłam sobie naukę na działy i w konkretnych przedziałach czasowych wbijałam sobie do głowy kolejne odcinki wiedzy. Na studiach miałam Anię, która robiła najpiękniesze, najbardziej logiczne i uporządkowane notatki jakie kiedykolwiek widziałam. Odkąd zaczęłam pracować jako koordynator moje zdolności ogarniatorskie i systematyzatorskie osiągnęły apogeum. Czuję, że mogłabym zrobić doktorat z systematyzowania rzeczywistości. „Opracuję system i uporządkuję każdy chaos”- Tak będę się reklamować jako zawodowy Ogarniator.
KONTYNUACJA: Lubię porządek. Nic na to nie poradzę. Jako istota społeczna zmuszona jestem jednak do funkcjonowania wśród innych ludzi. Ludzie są nośnikami bałaganu i bywają niezwykle ekspansywni. Potrzeba wielkich nakładów siły, by nie ulec propagandzie twórczego chaosu. Sylwia, która widzi co dzień moje biurko, wie, że czasem zdarza mi się polec.

UWAGI DODATKOWE: Nie staram się nawracać innych na porządek, ale czasem dzieje się to samoistnie. Mój biedny mąż na przykład nie może przeze mnie zjeść śniadania, jeśli w kuchni jest bajzel. Czasem chodzi głodny do 12, bo – jak mówi - nie może się skupić na jedzeniu. (Nie podejrzewam go o to, że lubi przekładać w nieskończoność moment włożenia pierwszego kęsa do buzi).

środa, 23 listopada 2011

16. OBERŻYSTA a.k.a. BARMAN


WIEK: 26 +
INSPIRACJA: Oberża typu drink bar w Jastrzębiej górze
PRÓBY REALIZACJI: Pewnego razu, latem, postanowiliśmy z towarzyszem mojego życia wyjechać na nadmorski wywczas. Celem naszym było niewylegiwanie się na plaży a wchłanianie wszystko-leczącego radioaktywnego najprawdopodobniej jodu (cierpię bowiem na asthma bronchiale). Wybór nasz padł na niewielką miejscowość, czule wspominaną przeze mnie od czasów dzieciństwa – Jastrzębią Górę. Już pierwszy rzut okiem był dla mnie szokiem. Tłum nieprzebrany, że główną arterią przejść nie sposób, wszędzie głośno i nieprzyjazna woń kebabu się wszędzie panoszyła. Myślę sobie jednak – cały rok pracowaliśmy na te 2 tygodnie się po plaży przechadzania, poddać się nie możemy. Nie poddaliśmy się więc i zaczęliśmy dobrych stron szukać w tych niewesołych okolicznościach. Najpierw spotkaliśmy truskawki zapiekane pod pierzynką z kogla-mogla. Potem dwa namioty z książkami tanimi i lizankę waniliowę domowej roboty ciepłym musem malinowym polaną. I – ukoronowanie poszukiwań – wielki i rozświetlony neonami salon uciech o nazwie Drink Bar.

W barze tym mili moi było coś, czego żadne z nas dotąd nie widziało. Drinki prawdziwe! Nie jakaś tam ledwo zaprawiona alkoholem lura z parasolką. Nie! Za okrągłym barem w rzeczonym przybytku pracowało onczas co najmniej sześciu urodziwych oberżystów, którzy zręcznymi ruchy nalewali coraz to nowe likwory do wymyślnych szklanic. Gość ów lokalu, zamówienie składając, swoje najskrytsze pragnienie wyjawić musiał. Niektórzy zwyczajnie czegoś mocnego żądali, inni ku słodyczy się skłaniając drżącym głosem dodawali – i żeby było z truskawkami!I czarodzieje za barem stojący te życzenia spełniali. Nie był to koniec naszych zaskoczeń. Oprócz niewątpliwych walorów smakowych rzeczonych napitków, oczy cieszyło także ich zdobienie! Tu listek, tu passiflory owoc, tam arbuz i trawka jakaś – wszystko prawie do zjedzenia się nadawało, więc każdy nie tylko do picia coś dostawał, ale też i do zakąszenia. W obliczu tych, jakże wdzięcznych doświadczeń miłością wielką do zawodu barmana zapałałam. No bo czy mogłam się oprzeć cudom takim?







KONTUNUACJA: Do domu wróciwszy pierwsze swe kroki do sklepu z AGD skierowaliśmy by za pieniądze ostatnie blender nabyć, w życiu oberżysty ekwipunek niezbędny. Youtube’a przetrząsnąwszy uznaliśmy, że od prostego acz ożywczego drinka o malowniczej nazwie mojito zaczniemy. Doprowadziliśmy procedurę wyrobu drinka tego do perfekcji lecz na tym niestety skończyły się nasze zapały. Wakacje przeszły, jesień zimna nastała i wszystkie te kolorowe i przepyszne cuda z pamięci naszej wyparowały.

UWAGI DODATKOWE: Czasem o chwilowym letnim zapale zakurzony już i zapomniany blender nam przypomina.

poniedziałek, 21 listopada 2011

15. FILOZOF

WIEK: od urodzenia
INSPIRACJA: Życie

PRÓBY REALIZACJI: Do myślenia ciągnie mnie od zawsze. Najprawdopodobniej myślałam już wtedy, gdy byłam zygotą, ale nie jestem w stanie tego udowodnić. Jako nałogowiec myślenia (no bo przecież nie myśliciel, a już na pewno nie myśliwiec) wiem, że myślenie zazwyczaj nie wychodzi człowiekowi na dobre. Podejmowałam próby zaprzestania tego destrukcyjnego procederu poprzez wprowadzanie się w stan głębokiej relaksacji lub upojenia alkoholowego. Nie pomogło. Od czasu do czasu mam genialne przebłyski i mam wrażenie, że trafiłam na myśl zupełnie nową. Oczywiście jako dziecko postmodernizmu szybko otrząsam się ze złudzeń. Toteż pierwszy punkt mojej filozofii brzmi: "Wszystko już było, nie ma sensu się wysilać. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobił to co ty przed Tobą. Zazwyczaj są to twoi rodzice." W sumie, to zacytowany właśnie pierwszy punkt mojej filozofii został mi zaimplementowany przez tatę. Tata jest także odpowiedzialny za inne punkty składające się na mój system wartości, takie jak: „Chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie, żeby go złapać” oraz „Pamiętaj – 3 razy ZERO: Zero alkoholu, Zero papierosów, Zero narkotyków!”. Pozostałe, wybrane losowo punkty mojej filozofii życiowej wyglądają tak:
- Człowiek jako taki jest przereklamowany
- Życie bez celu jest tak samo beznadziejne i tak samo kończy się śmiercią jak życie z celem
- Fajnie jest czuć się dobrze
- Fajnie jest czasem poczuć się niedobrze
 - Rzeczy na S takie jak: samorealizacja, samoloty,  sport  oraz szukanie sensu są przereklamowane
- Dojrzałe to mogą być śliwki
- Bez dzieci, kariery i samorozwoju też da się żyć
- Frustracja to uczucie pełnowartościowe
I tak dalej i tak dalej. Mogłabym tak w nieskończoność się snuć.
KONTYNUACJA: Niektórzy mówią, że jestem pesymistką.  Niektórzy idą dalej i mówią, że jestem katastrofistką. Przyznaję, uwielbiam filmy o zagładzie ludzkości i naprawdę mi nie żal, gdy widzę, jak ten wyniszczający siebie i wszystko wokół gatunek znika z powierzchni Ziemi. Mimo wielkich dokonań i całej wzniosłości bilans jednak wychodzi na minus dla homo sapiens.
 Lubię myśleć o sobie jako o racjonalistce. Ale czy można być racjonalistą, jeśli się człowiek łapie za guzik na widok kominiarza?

UWAGI DODATKOWE: To nie wina poniedziałku, ja tak po prostu mam.
UWAGI DODATKOWE 2: Oczywiście możecie mnie cytować. Nie zapomnijcie tylko dodać przed wykorzystaniem mojej mądrości, że "Niewielki filozof  o pseudonimie Do. mawia, że...". Dziękuję z góry.

piątek, 18 listopada 2011

14. SPRZEDAWCA W SKLEPIE MUZYCZNYM


WIEK: 14+
INSPIRACJA: jedyny i niepowtarzalny film pt.: „EMPIRE RECORDS”

PRÓBY REALIZACJI: Moja mama miała w dzieciństwie jedno wielkie marzenie – że jak dorośnie zostanie właścicielem sklepu z zabawkami. Podobno często śniło jej się, że wywiesza na drzwiach tabliczkę z napisem „REMANENT” i cały dzień się w nim bawi. Ja miałam bardzo podobnie marzenie, ale miejsce sklepu z zabawkami zajmował sklep muzyczny „Empire records” z filmu o tym samym tytule.
Po raz pierwszy oglądałam go z moim podstawówkowym gangiem chyba w  ósmej klasie. To była rewolucja. Film o grupie młodych, zbuntowanych i kochających muzykę dzieciaków pracujących w niezależnym sklepie muzycznym pokazał mi jak będzie wyglądała moja przyszłość. Cały dzień słuchania muzyki, gadania o muzyce, grania muzyki i podrygiwania w rytm muzyki. W tle przyjaźń, tolerancja i imprezy na dachu. Brzmi cudownie, co? Zresztą, zobaczcie sami:


 

 

KONTYNUACJA: Oglądałam „Empire records” co najmniej kilkanaście razy. Gdyby taki sklep istniał, na pewno bym w nim teraz pracowała. 

UWAGI DODATKOWE: Kilka filmów pretendowało do roli detronizatora kultowości „Empire records”. Żadnemu się do tej pory nie udało.

UWAGI DODATKOWE 2: Ohh Rexy, you're so sexy!



czwartek, 17 listopada 2011

13. POETA

WIEK: 14 +
INSPIRACJA: Poeci! W szczególności jeden Słodyczowy z Torunia.

PRÓBY REALIZACJI: W zasadzie to nie wiem od czego się zaczęło. Od idola nastolatek, Stachury? Od czarodziejskiego Leśmiana? Nie pamiętam.  Wszystkie tomy mojej pamiętnikowej spuścizny  noszą ślady pseudopoetyckiej twórczości, więc musiało zacząć się dosyć wcześnie. Pierwsze poetyckie stwory, które wydałam na świat były ciężkostrawną, ckliwą mamałygą (nie obrażając mamałygi!). Potem było trochę lepiej, ale nie aż tak dobrze, żeby się komuś nimi chwalić. Najbardziej natchnionym i płodnym pod tym względem okresem były studia - a jakże, polonistyczne. W owym czasie pretekstem do napisania wiersza było dla mnie  wszystko. Począwszy od podeptanych liści, poprzez głośną panią w autobusie, aż po monotonną brzydotę atakujących mnie zewsząd blokowisk. Z tamtego czasu pochodzi próbka poetycka, którą zamieszczam poniżej: 

Breathless words

zmrn głsk
n jzk
pkc
plc
grzk szr
jk
prwsz bjw
nlczln chrb
pkn jk
kpn
glsk
z st
kp kp
t.
człwk



Niestety nie wiem o co  chodziło.  Niemożność odcyfrowania swojej własnej twórczości jest niesłychanie wygodna, polecam! Mnogość interpretacji i płynność materiału jest wartością samą w sobie, co nie? 

KONTYNUACJA: Czasem zdarza mi się coś napisać. Ale nie jestem z tego zadowolona i chowam wszystko przed sobą i resztą świata. Jestem przekonana, że poeta we mnie tylko się przyczaił i przyjdzie dzień, kiedy da o sobie znać. Wtedy pewnie dostanę Nobla. Na razie pozostaję nieutulonym w żalu grafomanem.

UWAGI DODATKOWE: Poetycki  brak. 

środa, 16 listopada 2011

12. CUKIERNIK/PIEKARZ

VIDEOSOUNDRACK:  
WIEK: 8+
INSPIRACJA: Ciocia Ania, Siostra Ewa oraz Księżniczka w oślej skórze

PRÓBY REALIZACJI: Mam jedno zdjęcie z dzieciństwa (jak je gdzieś znajdę to wkleję), które jest dowodem na to, że już  około 7 miesiąca życia ciągnęło mnie do kuchennych zajęć (niektórzy twierdzą, że do jedzenia, ale to pomówienia). Zdjęcie, o którym mowa, ukazuje moją 14-letnią wówczas ciocię Anię, która przed Wielkanocą uciera w makutrze mak. Na jej kolanach, jak się zapewne domyślacie, siedzę ja. Umazana makiem równiutko od czoła po podbródek. Takie były początki. Kilka lat później ciocia zlecała mi drobne prace pomocnicze - wykrawanie ciastek, zawijanie rogalików, maczanie bułeczek w cukrze i tym podobne. I chyba wtedy zaszczepiła mi bakcyla piekarniczego.

Szczyt mojej aktywności cukierniczej przypadł na okres pierwszych lat studiów, gdy mieszkałam z Ewcią - moją cioteczną siostrą. Ponieważ obydwie kochamy słodkości - często okupowałyśmy kuchnię w długie jesienne i zimowe wieczory. Prócz niewątpliwej przyjemności, jaką czerpałyśmy ze wspólnego pieczenia, bardzo lubiłyśmy przy tym śpiewać (hitem była polska wersja piosenki z naszego ulubionego filmu z dzieciństwa pt."Księżniczka w oślej skórze", którą cytuję powyżej). Lubiłyśmy też patrzeć w okno piekarnika na rosnące ciasta i ciasteczka. To był wspaniały czas. Marzyłyśmy sobie nawet z Ewą, że kiedyś założymy rodzinny biznes i będziemy zawodowo piec. Narazie się do tego nie zabrałyśmy, ale kto wie?

KONTYNUACJA: Piekę cały czas. Za gotowaniem nie przepadam, ale poszukiwanie idealnego przepisu na ciasto drożdżowe, kruche czy biszkoptowe sprawia mi wielką frajdę. Dla tych, którym zaczęła cieknąć ślinka w czasie czytania, przepis:

PRZEPIS NA MUFFINY KAWOWE Z BIAŁĄ CZEKOLADĄ
na 12 muffinek

Składniki suche:
2 szklanki mąki
1 szklanka cukru
1,5 tabliczki białej czekolady
2 łyżeczki proszku do pieczenia
0,5 łyżeczki sody

Składniki mokre:
0,5 kostki masła
2 jajka
mała śmietana 36%
zaparzona kawa (2 łyżki kawy zalane 2 łyżkami wrzątku)
3 łyżki miodu
woda mineralna gazowana (ciut)

Składniki suche mieszamy w jednej misce. Do drugiej wbijamy jaja. Masło rozpuszczamy w garnku. Gdy będzie płynne, dodajemy śmietanę i miód. Gdy składniki połączą się - odstawiamy do wystygnięcia, a następnie dolewamy do jajek i łączymy wszystko z kawą. To jest moment, w którym należy połączyć składniki suche z mokrymi (mieszając łyżką!). Jeśli ciasto jest za suche, można do niego chlusnąć gazowanej wody mineralnej (lub mleka).
Foremkę do robienia muffinów smarujemy tłuszczem (no chyba, że ktoś ma silikonową) i wypełniamy do 3/4 wysokości ciastem. Pieczemy maksymalnie 20 minut w temperaturze 200 stopni (z termoobiegiem). Ważne, by po wyjęciu z piekarnika odczekać jakieś 5 minut, a potem jeszcze gorące poukładać na kratce lub czymś, żeby muffinki mogły odsapnąć i się nie zapocić. Bon apetit!

UWAGI DODATKOWE: Ciocia Ania do tej pory jest niekwestionowanym mistrzem cukiernictwa w naszej rodzinie. Jej torty, keksy, makowce i ciasta autorskie są niezrównane. Ale po przepis na biszkopt ciocia dzwoni do mnie (!)!

UWAGI DODATKOWE 2: Zastanawiam się, czy ktokolwiek może się oprzeć magii pieczenia gdy ogląda jak piękna Catherine Deneuve w swojej najznakomitszej złotej sukni piecze Ciasto Miłości ...

UWAGI DODATKOWE 3: Jest mnóstwo świetnych stron i blogów kulinarnych. Ja jednak pozostaję wierna KWESTII SMAKU

wtorek, 15 listopada 2011

11. STREET ARTYSTA


WIEK: 24+
INSPIRACJA: Banksy

PRÓBY REALIZACJI: Często przywoływane na tym blogu podwórko z czasów wczesnej młodości nie byłoby prawdziwym podwórkiem, gdyby nie było pomazane kredą. Rarytasem i prawdziwym skarbem był w owym czasie zestaw kred kolorowych, od święta można było wyprosić u nauczycieli kredę szkolną w kolorze białym, zaś codziennością były kawłki cegły lub pustaków (przypomniałam sobie o tym w czasie pisania poprzedniego posta!). Pisanie na betonie/asfalcie było częścią większości zabaw. Bez kredy "Gra w klasy", "Państwa-miasta" czy "Wiewiórki" (rysowaliśmy dziuplę i „wyposażaliśmy ją” dla rzeczonych wiewiórek)  nie istniałyby dla nas. I tak wyglądała sztuka ulicy na moim podwórku w latach 80-tych.

Z lat 90-tych pamiętam za to coroczną akcję pod tytułem „Środopoście” (pamięta ktoś takie zjawisko?) polegającą na obrzucaniu domów co ładniejszych dziewczyn bombkami wypełnionymi farbą. Wandalizm powiecie? No wandalizm. Podobnie jak pierwsze nieśmiałe próby raczkujących grafficiarzy, z uporem maniaka wypisujących na wszystkich murach swoje imiona lub popularny skrót wyrażający niechęć do stróżów prawa. Całe szczęście potem było już tylko lepiej.


KONTYNUACJA: W zasadzie nigdy od czasów „podwórkowych” nie próbowałam wyjść na ulicę z jakąkolwiek formą sztuki. Może dlatego, że żadnej sztuki nie produkuję. Lubię jednak ją oglądać i dokumentować. Lubię to, jak mnie ona rusza. Cieszę się, że sama do mnie wychodzi, narzuca mi się, nie pozwala przejść obojętnie. Czasem wkurza, czasem śmieszy, czasem przestrasza. Nie trzeba do niej jednak dorabiać historii, ideologii czy potrójnego znaczenia. Po prostu jest. Sprawia, że miejsca, na które codziennie patrzymy wyglądają zupełnie inaczej. Ostatnio znalazłam na przykład:







UWAGI DODATKOWE: Dla zainteresowanych tematem: Street Art Utopia i  Warsaw Street Art

poniedziałek, 14 listopada 2011

10. DETEKTYW

WIEK: nie wiem +
INSPIRACJA: Columbo!


PRÓBY REALIZACJI: Moi rodzice na podwórkach dzieciństwa przeistaczali się w Czterech pancernych (i psa), Hansa Klossa lub Winnetou. My wcielaliśmy się w Dempsey’a i Makepeace na tropie, porucznika Columbo, Kojaka lub Davida Addisona i Maddie Hayes z "Na wariackich papierach" (no i oczywiście  czasem „Detektywa w sutannie”!). Bo czy może być coś bardziej ekscytującego niż dedukcja? Dla kilku-kilkunastoletnich znudzonych dzieciaków, które do dyspozycji miały ewentulanie kawałek cegły (lub jeszcze lepiej – pustaka) do mazania po betonie, zabawa w policjantów – detektywów była opcją idealną. Tajemnica, rozszyfrowywanie zawikłanych schematów, obserwacja, łączenie pozornie niepowiązanych faktów i osób – to było to!

Przez czas jakiś wyobrażałam sobie siebie jako detektywa-amatora w pomiętym prochowcu i kapeluszu, ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że skoro nawet mojemu Tacie udawało się nabrać mnie na klasyczy numer pod tytułem: „Idź do kuchni i zobacz, czy cię tam nie ma” to każdy złoczyńca z łatwością wyprowadzi mnie w pole…

KONTYNUACJA: Nadal darzę filmowych/serialowych detektywów silnym uczuciem. Uwielbiam zarówno Herculesa Poirot jak i Mikaela Blomkvista czy Dale’a Coopera. Nie wracałam jednak do marzeń o karierze detektywa aż do momentu, gdy zaczęłam oglądać serial „The Wire”. Jimmy McNulty stał się moim bohaterem numer jeden. Ten wymięty, zmęczony życiem, przepity i niezaprzeczalnie genialny policjant z Baltimore to dorosła wersja uładzonych i dobrodusznych detektywów dzieciństwa. Polecam więc wszystkim wyrośniętym niespełnionym detektywom serial „The Wire”, a jako próbkę zostawiam najsłynniejszą chyba scenę oględzin miejsca zbrodni:

piątek, 11 listopada 2011

9. AKTOR

VIDEOSOUNDTRACK:



WIEK: 10-17 lat
INSPIRACJA: Mareczek z sąsiedztwa

PRÓBY REALIZACJI: Fajne czasy dzieciństwa między innymi dlatego były takie fajne, że wokół kręciło się dużo dzieciaków w moim wieku i nigdy się w związku z tym człowiek nie nudził. Jednym z dzieciaków z sąsiedztwa był Marek. Mieszkał na tej samej ulicy co ja ze swoją babcią. Marek szaleńczo lubował się w organizowaniu teatrzyków dla swojej rodziny. Ponieważ sam niemógł odgrywać wszystkich ról na raz – czasem zapraszał mnie na gościnne występy.Oczywiście, ponieważ to on był gwiazdą, wszystkie role kobiece odgrywane przeze mnie (chociaż by to był sam Czerwony Kapturek) były zmarginalizowane. Tak czy owak, patrzyłam z prawdziwym podziwem na Marka, wcielającego się we wciąż nowe (zazwyczaj szlachetne i bohaterskie) postacie. 
Najprawdopodobniej z tego też powodu rwałam się w podstawówce do udziału w różnych akademiach na cześć i z okazji, recytując jak leci wszystko co mi nauczyciele zlecali. Wspominam czule "Świteziankę", której fragment odgrywaliśmy. Przebrano mnie wtedy w białą koronkową sukienkę (była to najprawdopodobniej sukienka ślubna którejś nauczycielki), komunijny wianek i białe trampki. Mówiłam ze dwa wersy,ale przygotowania trwały całe wieki. 
W ósmej klasie zagrałam nierozgarniętą matkę głównego bohatera w kultowym szkolnym  kabarecie „Szpila”. Nasze wystąpienia były przyjmowane z wielkim entuzjazmem, więc byłam pewna, że aktorstwo – szczególnie komediowe – jest moim powołaniem. 

KONTYNUACJA: Zachęcona pierwszymi sukcesami pragnęłam kontynuować karierę także w liceum. Z recytacjami na akademiach nie było problemu. Przystąpiłam także do teatralnej trupy w jednym z Młodzieżowych Domów Kultury. Mieliśmy wystawiać „Antygonę”. Ponieważ, jak to zwykle bywa, w grupie były prawie same dziewczyny, dostała mi się rola Kreona. Potraktowałam to jako wyzwanie dla swojej kobiecości i starałam się jak najbardziej zmężnieć.Niestety, moje starania były dla pozostałych tak zabawne, że nie mogli skupićsię na swoich kwestiach gdy odgrywałam rolę. Szczególnie gdy usiłowałam ciężko i po męsku usiąść na tronie. Turlali się ze śmiechu, dranie. No niestety. Okazało się, że za nic w świecie nie jestem w stanie zagrać faceta siadającego na tronie po męsku. Poddałam się więc. W późniejszym czasie próbowałam jeszcze sił w klasowym filmie, który kręciliśmy na zaliczenie zajęć z filmoznawstwa (pozdrawiam jego scenarzystkę, reżyserkę i montażystkę - Paulinę!). Film nazywał się "Stereoskopia" i opowiadał zawikłane losy grupy licealnej młodzieży. Były w nim wątki miłosne, a nawet scena tragicznej śmierci jednej z głównych bohaterek. Dostaliśmy po szóstce i na tym postanowiłam zakończyć  karierę aktorską.


UWAGI DODATKOWE: Jestem raczej dzieckiem kina niż teatru, ale bardzo lubię Teatr Telewizji i cieszy mnie ogromnie, że wrócił do TVP! Cytuję tu fragment przedstawienia "Związek otwarty", bo to mój ulubiony. Polecam!

środa, 9 listopada 2011

8. FOTOGRAF

WIEK: ? - do teraz
INSPIRACJA: Tata

PRÓBY REALIZACJI: Jedne z moich najfajniejszych wspomnień z dzieciństwa wiążą się z robieniem i wywoływanim zdjęć. Tata lubił fotografować, sam zdjęcia wywoływał i moim zdaniem, gdyby nie porzucił tego zajęcia i miał zacięcie - mógłby zostać profesjonalistą. Tak się nie stało, ale wieczory, kiedy przerabiał łazienkę na ciemnię, wkręcał czerwoną żarówkę, rozstawiał Krokusa 3 i babrał się w wywoływaczu i utrwalaczu nie poszły tak do końca marne. Dzięki niemu mam fajne zdjęcia z dzieciństwa...



... i pasję, która daje mi tyle samo radości co udręki. Radości, bo mało jest tak fantastycznych zajęć jak robienie zdjęć. Udręki, bo efekty moich starań w większości przypadków nie są zadowalające:) 

Rodzice dostrzegając moje zainteresowanie kupili mi w imieniu świętego Mikołaja pierwszy poważny aparat jakieś 10 lat temu. I się zaczęło. Całe szczęście byłam ograniczona ilością klatek w filmie. Robiłam zdjęcia każdemu kwiatkowi i listkowi, każdemu zachodowi słońca i motylkowi, który przeleciał obok. Tata pierwsze moje próby przyjmował sceptycznie. Mówił - "Zdjęcie musi opowiadać historię", "Fotografia to światło" i inne podobne mądrości, których nijak nie umiałam przełożyć na światłoczuły materiał. Większości tych zdjęć nigdy nie wywołałam. Nadal mam kilkanaście zapstrykanych filmów gdzieś na dnie szuflady. Sam proces robienia zdjęć był na tyle wciągający i cudowny, że nie czułam potrzeby analizowania efektów swojej pracy. Dopiero gdy zapisałam się do Koła Fotograficznego na moim wydziale w czasie studiów zaczęłam mniej więcej łapać o co chodzi. Musiałam, bo pokazywaliśmy sobie wzajemnie swoje zdjęcia i je komentowaliśmy. To był piękny czas. Wtedy zrobiłam zdjęcie, które jest od tamtej pory moim ulubionym. Miejsca nie trzeba raczej nikomu przedstawiać:)



Nie wiem, co w nim jest takiego, ale chyba udało mi się uchwycić moment. Po prostu. Niestety klisza uległa zniszczeniu i to jest jedyne co mi po nim pozostało.

KONTYNUACJA: Parę lat temu mój analog odszedł na emeryturę i zastąpiła go lśniąca, pełna niezrozumiałych funkcji i niesłychanie ciężka cyfrowa lustrzanka. Moi znajomi znienawidzili mnie, bo fotografuję ich przy każdej okazji i nie słucham sprzeciwów. Nie zniechęca mnie to. Najwdzięczniejszymi modelkami okazały się jednak jak do tej pory moje koty. One się nigdy nie skarżą.




Tata też niedawno kupił sobie aparat cyfrowy i - kto by pomyślał - robi zdjęcia kwiatkom, listkom i motylkom w naszym ogródku. Czasem się z nim drażnię pytając - a jaką historię opowiada to zdjęcie, Tato?


UWAGI DODATKOWE: Fotografowanie to jedyne zajęcie, którego nie porzuciłam mimo porażek i potknięć. Zdaje się, że naprawdę lubię to robić!