wtorek, 31 stycznia 2012

35. MIESZKANIEC CICELY NA ALASCE

WIEK: 11+
INSPIRACJA: Jedyny i niepowtarzalny serial „Przystanek Alaska”
VIDEOSOUNDTRACK:

PRÓBY REALIZACJI: Gdybym miała wybrać serial, w którym chciałabym zamieszkać, bez wahania wskazałabym właśnie ten. „Northern Exposure”. Niektórzy pewnie pamiętają, że po raz pierwszy serial o przygodach doktora Fleischmana „zesłanego” na Alaskę emitowała we wczesnych latach 90. telewizyjna Dwójka. Wspominam to jako fenomen, bo po raz pierwszy cała moja rodzina zbierała się przed telewizorem i z niekłamaną radością coś wspólnie oglądała. Zakochałam się wtedy bez pamięci w tej małej społeczności. Uwielbiałam „Chrisa o Poranku”, w skupieniu śledziłam napięcie falujące między Maggie i Joelem, byłam fanką małomównej i bezkompromisowej Marilyn, rozbrajająco naiwnej Shelly i kinomana – Eda. Przez lata marzyłam o tym, by zamieszkać między nimi. Nie ważne, że zimno. Nie ważne, że śnieg. Nie ważne, że to fikcja. Chciałam zamieszkać na Alasce.


KONTYNUACJA: Minęły lata, a ja wciąż pozostaję wierną fanką miasteczka Cicely i jego mieszkańców. Moja rodzina dzieli moją miłość i zaopatruje mnie w kolejne sezony serialu, który całe szczęście nareszcie jest dostępny na DVD. Co niedzielę, po śniadaniu przenoszę się więc w czasie i przestrzeni na serialową Alaskę. To lepsze niż psychoterapia. Co dla mnie najdziwniejsze, serial prawie wcale się dla mnie nie zestarzał. Nadal jest zabawny, refleksyjny, ciepły. Odczytuję go inaczej i na nowo, ale dotyka mnie tak samo jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Czy jeszcze jakiemuś udała się taka sztuczka? Nic mi o tym nie wiadomo. Polecam więc!


UWAGI DODATKOWE: Zastanawiam się, który odcinek jest moim ulubionym. Chyba ten, w którym pękają lody i mieszkańcy zaczynają dziwnie i nieobliczalnie się zachowywać: Holling koniecznie chce komuś przylać, w Maggie i Joelu budzi się nieskrępowane libido, a Maurice zakochuje się w krzepkiej pani oficer - Barbarze Semanski. Tak. To najulubieńszy. A kończy się w charakterystyczny dla siebie sposób:



UWAGI DODATKOWE 2: Nie tylko ja chciałabym zamieszkać w Cicely. Odkryłam jakiś czas temu polski "Przystanek" . Jeszcze tam nie byłam, ale jeśli się wybiorę, na pewno dam Wam znać!


piątek, 27 stycznia 2012

34. GENIUSZ

WIEK: 15 +
INSPIRACJA: Doogie Howser
VIDEOSOUNDTRACK:


PRÓBY REALIZACJI: Pamiętacie serial o genialnym nastolatku - lekarzu? Oczywiście, że pamiętacie. Jak można zapomnieć gościa, który wykiwał cały system edukacji i zaczął zarabiać na emeryturę w wieku, w którym na przykład ja dopiero się uczyłam pisać wypracowania dłuższe niż na stronę zeszytu (format A5)? Nie można. Co prawda nie wiem po co od razu rwał się do takiej wymagającej pracy, ale to był pewnie pomysł scenarzystów. Nie chciałam być nigdy lekarzem (może zrobię oddzielną sekcję o tym, kim nie chciałam być?), ale geniuszem to i owszem. Za późno się chyba jednak zorientowałam, że mam takie ambicje, bo nikt nie zostaje geniuszem w wieku kilkunastu lat. Czy zostaje? Za szybko się poddałam?

KONTYNUACJA: W moim wieku pozostaje już tylko czekać na jakąś magnetyczną burzę, która poprzestawia mi synapsy albo na uprowadzenie przez kosmitów wszczepiających ochotnikom dodatkowy twardy dysk. Ale w sumie nie żałuję tak bardzo, że nie jestem genialna. Co ja bym zrobiła z życiem, gdybym wszystko wiedziała lepiej i szybciej niż inni? Matko, życie geniusza musi być naprawdę irytujące. No ale nie czarujmy się, pewnie trochę fajności w tym jest. Ale tego to się już raczej nie dowiem.

UWAGI DODATKOWE: Gdybym miała do wyboru jakiś fajny geniusz, to bym sobie pożyczyła od Sherlocka. Elegancki i spektakularny. To lubię.

czwartek, 26 stycznia 2012

33. ŻEGLARZ


WIEK: 8+
INSPIRACJA: Tata

PRÓBY REALIZACJI: Lubię wodę, ale to już WIECIE. Nie wiecie natomiast, że jak miałam 8 lat pojechaliśmy z rodzicami nad morze na wczasy pracownicze (12 godzin w zatłoczonym pociągu, bo Tata przegapił datę wyjazdu i tym samym podróż wygodnym autokarem). Wczasy z rodzicami to było zawsze wspaniałe doświadczenie. Dużo dzieci, życie w komunie i oczywiście wieczorki (zapoznawcze, pożegnawcze i najczęściej bez-okazyjne), dzięki którym mieliśmy rodziców z głowy na długie godziny. Wczasowa oferta kulturalna dla dzieci była jednak najbogatsza. I zawsze był w programie jakiś konkurs wokalny. Inne dzieci śpiewały piosenki, których nauczyły się przedszkolu (o jeżach, Alach i innych pogodnych rzeczach). Ja tamtego lata bardzo wczułam się w klimaty żeglarskie (ocenzurowane opowieści Taty o młodzieńczych przygodach na „Zawiszy” na pewno miały w tym udział) i zaśpiewałam „Morskie opowieści”. To musiał być interesujący widok – 8 letnia dziewczynka śpiewająca o tym, że „kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści” i żwawo tupiąca w rytm refrenu: „hej, ha! kolejkę nalej; hej, ha! kielichy wznieśmy”.  Nie pamiętam jaki był wynik konkursu. Ale czy to ważne? Ważne, że kości zostały rzucone. 


KONTYNUACJA: Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy zapragnęłam zostać wilkiem morskim. Nie pamiętam też, kiedy po raz pierwszy weszłam na pokład jakiegoś statku/jachtu/łódki. Na pierwszy obóz żeglarski pojechałam dopiero w liceum. I to były jedne z najlepszych wakacji w moim życiu. Choć służyłam głównie za balast, złapałam bakcyla i przez następnych parę lat co wakacje jeździłam „na żagle”. Podobało mi się życie na łodzi. Poczucie wspólnoty (szczególnie przy obieraniu ziemniaków), ludzie (zawsze chętni do postawienia piwa), szanty (całąąą nooooc), każdy dzień w innym porcie… Lubiłam nawet kolejki do toalet, które były świetnym miejscem na zawieranie nowych znajomości… No i oczywiście samo żeglowanie. Kto nigdy nie próbował, może uważać to za nudne. Powiadam Wam, jesteście w błędzie! 

UWAGI DODATKOWE: Dawno nie pływałam, bo mój mąż jest raczej górskim graczem, ale przygotowuję grunt od roku, więc może w te wakacje uda się go wyciągnąć.

UWAGI DODATKOWE 2: Bez doświadczeń żeglarskich nie poznałabym zapewne tak malowniczych słów jak: szekla, zęza, bajdewind czy  pagaj.  

UWAGI DODATKOWE 3: Szanty są fajne. Możecie się śmiać, ale ja tam lubię opowieści o śmiałych harpunnikach, starych wrakach i ciągnięciu fałów (hej, rwij go!).



wtorek, 24 stycznia 2012

32. KOCIARZ


WIEK: 9+ (z 17 letnią przerwą)
INSPIRACJA: „Kicia”

PRÓBY REALIZACJI: Jak każde dziecko chciałam mieć zwierzaka. W przedszkolu dostałam psa. Nazwaliśmy go Reks. Nasza miłość nie była łatwa (oględnie mówiąc, Reks był szalony), ale trwała przez długie 18 lat. Potem był etap chomików. Ale do chomika ciężko się przytulić, a głaskanie często kończyło się krwawo. Potem przyszedł czas na etap pod tytułem „kot”. A w zasadzie kotka. I wcale nie przyszła, tylko zgarnęłam ją z ulicy. Argumentowałam swój postępek tak, że „była zupełnie sama i nie miała mamy!”. Rodzice kręcili nosem, ale ulegli, bo kotka (która otrzymała roboczo-nazwę „Kicia”) była wyjątkowo mądrym i sympatycznym* kotem. Mniej sympatyczne było to, że niedługo po przygarnięciu okociła się obdarzając nas czwórką swoich pociech. Kicia była z nami parę lat, ale niestety miała bliskie spotkanie z trutką na szczury, z którego nie wyszła cało. Po tym traumatycznym wydarzeniu postanowiłam, że już nigdy nie będę miała zwierzaka.

KONTYNUACJA: Jakieś 2 lata temu zatęskniłam za zwierzęciem w domu (nie mam ręki do kwiatów) i znów połaskotała mnie chęć przygarnięcia jakiejś kociej sieroty. Dokładnie 4 dni później poznaliśmy Brygidę. Wyglądała wtedy tak:




Dziś nie wygląda już jak nieopierzony struś, ale nadal jest piękna. Czasem mówimy na nią czule „betoniarka”, ale wszystkim tłumaczymy, że nie jest wcale gruba, jest puchata!


Brygida rok temu dostała towarzyszkę Tosię. Tosia z kolei wyglądała tak:



I nadal tak wygląda. Mimo iż zyskała przydomek „śmieciarz” (bo zjada absolutnie wszystko co napotka na swojej drodze) nadal jest chuda jak szczapa. Tworzą z Brygidą naprawdę dobraną parę.


UWAGI DODATKOWE: Bycie kociarzem nie jest sposobem na życie. Jest stanem umysłu. Stanem oświecenia (niektórzy nazywają to zaciemnieniem) umysłu. Oświecenie jest wynikiem długotrwałej ekspozycji na mruczenie. Tak też można wytłumaczyć fakt, że ciężko jest poprzestać na jednym kocie.

UWAGI DODATKOWE 2: Nie ma lepszych ogrzewaczy stóp niż koty. Polecam!

UWAGI DODATKOWE 3: Przydomek „Betoniarka” wziął się z niewinnego żartu mojego brata (pozdrawiam!), który przyjechał do nas niedawno, spojrzał na kota, znów na nas i na kota i pyta:

- Macie remont?
- Nie!
- To po co wam betoniarka??????

UWAGI DODATKOWE 4: Polecam też moje ulubione blogi o kotach. Szczególnie lubię Kociarstwo  i Rudo Mi

*sympatyczny kot to wcale nie oksymoron!!

piątek, 20 stycznia 2012

31. KABARECIARZ

WIEK: 14+
INSPIRACJA: Kabaret „Potem”
VIDEOSOUNDTRACK:  


PRÓBY REALIZACJI: Wspominałam tu już kiedyś o swoich ciągotach aktorskich. Ich autonomicznym odłamem było marzenie o byciu częścią grupy kabaretowej. Ludzie śmiali się ze mnie od zawsze. Oczywiście optymalnie by było, gdyby śmiali się z moich wyrafinowanych żartów, ale przecież nic nie jest idealne. Robienie z siebie głupka ma wielowiekową tradycję, a jak wiadomo tradycję trzeba kultywować. Kultywuję więc. Miałam epizod bardziej zawodowy w szkolnym kabarecie „Szpila” (pozdrawiam panią Ulę!) i spektakularne sukcesy na polu rozbawiania grup mniejszych i większych, formalnych i nieformalnych, jedno i obupłciowych oraz znajomych i nieznajomych, ale nie odważyłam się nigdy na krok w profesjonalizację swoich wysiłków. Od lat jestem na tym polu wolontariuszem.

KONTYNUACJA: Musiałam trochę spoważnieć, ale od czasu do czasu pierwotne instynkty biorą górę nad  rozumem. Mąż obdarzył mnie niedawno najpiękniejszym komplementem jaki w życiu usłyszałam. Powiedział, że czasem przypominam mu Joannę Kołaczkowską z „Potemów”. Nie mam pewności, ale być może znajduje podobieństwo w wysokich tonach, jakie czasem z siebie wydobywam (mam 60 % pewności tylko dlatego, że koledzy mówili na mnie w liceum „Bomba soniczna”).

UWAGI DODATKOWE: Gdy pierwszy raz oglądałam „Bajki dla potłuczonych” turlałam się calutkie 43 minuty (bo tyle trwał program). Szczerze polecam zamiast brzuszków, psychoterapii i masażu razem wziętych. "Dzikie muzy" też działają.

   

UWAGI DODATKOWE 2: Mam wersje audio niektórych skeczy i słucham sobie czasem w autobusie. Jeśli więc kiedyś zobaczycie kogoś parskającego śmiechem i zalewającego się łzami w autobusie nie patrzcie na niego podejrzliwie. Istnieje duże prawdopodobieństwo (graniczące z pewnością), że to będę ja.


UWAGI DODATKOWE 3: Istnieje także duże prawdopodobieństwo, że to nie ja.

UWAGI DODATKOWE 4: Mogę też słuchać Kabaretu Dudek.




czwartek, 19 stycznia 2012

30. NARCIARZ

WIEK: 14 +
INSPIRACJA: Zima

PRÓBY REALIZACJI: Gdy byłam w siódmej klasie podstawówki pojechałam po raz pierwszy i jedyny na „Zieloną szkołę”. Dziwiła mnie w sumie ta nazwa, bo była zima i wszędzie pełno śniegu, ale wytłumaczyłam to sobie tak, że przecież nazwa „Biała szkoła” brzmiałaby idiotycznie. Na wycieczce (nie pamiętam dokąd pojechaliśmy, ale na pewno to były jakieś góry) mieliśmy jeździć na nartach. To był mój pierwszy raz, ale nie stresowałam się tym, że nie umiem jeździć. Bardziej przejmowałam się faktem, że muszę występować w okropnym kombinezonie (pogrubiał mnie!), a świadkami będą całkiem fajni i starsi chłopcy (wiek bujnego dojrzewania w pełni). W związku z powyższym, zupełnie niefrasobliwie podeszłam do wskazówek instruktora, który pierwszego dnia miał za zadanie nas przysposobić do zjeżdżania na „oślej łączce”. Łączka była niewysoka, ale jednak prowadziła w dół.

Ponieważ ludzie zjeżdżający przykładnie „pługiem” wyglądali niepoważnie, a ja miałam 14 lat i byłam bardziej niż poważna, odmówiłam wykonywania przykazów pana instruktora. Wyprostowałam się dumnie i pojechałam na krechę. Rzecz jasna momentalnie rozwinęłam nadmierną prędkość i tylko dlatego, że na mojej drodze nie było żadnych przeszkód – przeżyłam. Straciłam pęd przed samiutką ścianą lasu, więc było blisko. W każdym razie wciąż żyłam, poczułam się więc pewnie (chyba miałam zablokowany ośrodek strachu) i nie zastanawiając się długo pojechałam z grupą „bardziej doświadczonych” na prawdziwy stok (taki z wyciągiem i wszystkimi bajerami). Przeraziłam się (leciutko) stopniem nachylenia, ale nie mogłam przecież dać tego po sobie poznać! Założyłam narty i w drogę! Tym razem los był mniej łaskawy i wylądowałam w zaspie, od której było jakieś pół metra do dosyć mokrej rzeczki. To musiał być widok. Do dziś pamiętam smak upokorzenia i ból siniaków (które miałam na każdej części ciała) następnego dnia.

KONTYNUACJA: Ponieważ mój małż jest wielkim entuzjastą zimowego szaleństwa – pomyślałam, że może i ja bym się wreszcie przeprosiła z nartami. Spytałam więc go niewinnie, czy są takie deski (narty), na których nie trzeba się uczyć jeździć, tylko się zakłada i ziuu. Jego odpowiedź była następująca: „Owszem, są. Nazywają się jabłuszka”.

UWAGI DODATKOWE: W życiu nie miałam większych siniaków niż po spotkaniu z orczykiem. Za nic nie byłam w stanie ominąć swoich biednych kolan przy wsiadaniu na to ustrojstwo.

wtorek, 17 stycznia 2012

29. MISTRZ ZEN

WIEK: 24 +
INSPIRACJA: Małż

PRÓBY REALIZACJI: Już jako dziecko odznaczałam się małą odpornością na stres. Uwielbiałam co prawda publiczne występy, ale nawet chodzenie do przedszkola było dla mnie okropnie nieprzyjemne. Szczególnie nienawidziłam leżakowania (czy naprawdę ktoś jest w stanie zasnąć na żądanie?! Ja w każdym razie nie byłam w stanie). Zamiast przykładnie udawać, że śpię, siedziałam u pani przedszkolanki pod biurkiem i wtranżalałam ciastka (zwykle były to herbatniki o kształcie podobnym do biszkoptów typu lady fingers, pakowane po osiem w przezroczyste opakowanie z czerwonym napisem– pamięta ktoś nazwę?!). I to jedyne co pamiętam z przedszkola. Podobno po pierwszych kilku wizytach zarzuciłam rodzicom, że obiecywali mi zabawę przez cały dzień, a jedyne, czego w przedszkolu doświadczałam to płacz i zupa mleczna z makaronem (!!!). Jednym słowem trauma.

W podstawówce i liceum było lepiej, ale też nie idealnie. Przed klasówkami nie spałam, odpowiedzi przy tablicy bałam się jak ognia, a za absolutnie krańcowe szczęście uważałam wylosowanie mojego numeru w dzienniku jako „Szczęśliwego numeru”, którego posiadacz danego dnia miał amnestię i nie musiał odpowiadać nawet jak go zapytano. Stres związany ze szkołą równoważyło bujne życie towarzyskie, więc jakoś przetrwałam. Dopiero na studiach odetchnęłam na dobre. Na chwilkę, bo potem poszłam do pracy…

KONTYNUACJA: Przez długie lata sądziłam, że ludzie mają tak jak ja. Znaczy, że się wszystkim przejmują. Moje zdanie o ludzkości zmieniło się, gdy poznałam Kubę. Zaimponował mi swoim nieposkromionym luzem i absolutną beztroską (nie mylić z brakiem poczucia odpowiedzialności!). Nie wierzyłam, że może istnieć człowiek, który przejmuje się tylko i wyłącznie sprawami naprawdę istotnymi. Pewnie dlatego (między innymi) został moim mężem. Teraz wiem, że ma to po swoim Tacie, co oznacza, że są co najmniej 2 osoby na świecie, które przejmują się tylko i wyłącznie sprawami naprawdę istotnymi. Ja co dzień próbuję dążyć do tego stanu, a jak się poddaję i zaczynam na coś utyskiwać słyszę tylko: „Żaba, nie cuduj!”, co skutecznie sprowadza mnie na ziemię. Polecam!

UWAGI DODATKOWE: Powiadam Wam, nie próbujcie zostać Mistrzem Zen w poniedziałek w pracy po długim weekendzie, albowiem skazani będziecie na niepowodzenie.


sobota, 14 stycznia 2012

28. KSIĘŻNICZKA*



*nie mylić z NARZECZONĄ KSIĘCIA (o tym będzie kiedy indziej)

WIEK: 4+
INSPIRACJA: Walt Disney najprawdopodobniej

PRÓBY REALIZACJI: Nie jest to nowo odkryta prawda, że księżniczki zajmują wysoką pozycję w hierarchii dziewczęcych marzeń. Zastanawiam się czemu tak jest, bo przecież mają zazwyczaj ciężkie i nudne życie (ukrywane pod stwierdzeniem: „I żyli długo i szczęśliwie”). Tak czy owak, na pewnym etapie swojego rozwoju chciałam być księżniczką. Nie mogę być tego pewna, ale wydaje mi się, że to atrybuty księżniczkowatości pchnęły mnie w tę stronę. Księżniczki zawsze mają ładne sukienki (nawet jak się je nazywa łachmanami), są gibkie i smukłe oraz są posiadaczkami długich pięknych włosów (zazwyczaj!). Ta ostatnia cecha rozpalała moją wyobraźnię najbardziej. Sama, jako cztero czy pięciolatka, nie zdążyłam sobie jeszcze wyhodować własnych, więc je sobie dorabiałam. Za pomocą pieluch mojego brata. Wyglądało to mniej więcej tak:

(na zdjęciu z ukochanym księżniczkowym misiem i w gustownej biżuterii)

KONTYNUACJA: Jak byłam trochę starsza znałam tylko księcia Williama. Podobał mi się. Był niewiele starszy ode mnie i nie był rudy. Przemknęło mi parędziesiąt razy przez myśl, że mogłabym zostać jego żoną. Ale potem zaczął łysieć (czy ktoś słyszał o łysym księciu?) i znalazł sobie jakąś Kate. Ehhh.

UWAGI DODATKOWE: Ciekawe, że często w parze z księżniczką idzie żaba. 

UWAGI DODATKOWE 2: Mój mąż mówi na mnie żaba. Życzliwi sugerują, że może powinien mnie wreszcie pocałować. 

piątek, 13 stycznia 2012

27. NAUCZYCIEL JĘZYKA POLSKIEGO JAKO OBCEGO


WIEK: 24 +
INSPIRACJA: Cristina i Susana

PRÓBY REALIZACJI: Jak już niejednokrotnie wspominałam, zdarzało mi się na 5 roku studiów nudzić (trudno w to uwierzyć, co?). Szukałam więc sobie różnych zajęć, które wypełniłyby pustkę zarezerwowaną na pisanie pracy magisterskiej. W ten sposób trafiłam do jednego z warszawskich stowarzyszeń, które poszukiwało lektorów języka polskiego dla wolontariuszy z innych krajów. Nie miałam doświadczenia w tego rodzaju aktywnościach pedagogicznych i wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowo glottodydaktyka. Krótko mówiąc, byłam w tym temacie zielona. Nie podjęłabym się zadania gdyby nie Sylwia, która krótko i rzeczowo mnie zachęciła słowami: „Dasz radę!”. 
Dostałam z przydziału dwie Hiszpanki – Cristinę i Susanę, które pracowały z dzieciakami w podwarszawskim Józefowie. Nie zrażona tym, żę muszę dojeżdżać 1,5 godziny w jedną stronę, a potem iść 2 kilometry od przystanku pojechałam (lekko przerażona) na pierwszą lekcję.
Dziewczyny okazały się przesympatyczne, więc pierwszą 3-godzinną lekcję uznałyśmy za spotkanie organizacyjne (czyt. przegadałyśmy). Potem oczywiście przykładnie się wspólnie uczyłyśmy. I tak nam upłynęło 10 miesięcy. Dziewczyny nie osiągnęły zaawansowanego poziomu znajomości polskiego. A za największe swoje osiągnięcie uznały umiejętność wypowiadania słowa „brwi”, znały też na pamięć tekst piosenki "Jesteś szalona" - ale to nie moja zasługa niestety. Ich umięjętności można też zobaczyć  w podpisach na zdjęciu, które od nich dostałam na pamiątkę:


KONTYNUACJA: Mimo ogromnych nakładów pracy, jakie trzeba włożyć w przygotowanie lekcji dla obcokrajowca (jedyny podręcznik do nauki polskiego skierowany do obcokrajowców jaki w tamtym czasie zdobyłam był w całości napisany po polsku (!!!), więc praktycznie wszystkie ćwiczenia musiałam montować sama – witajcie nożyczki i kolorowe magazyny) zapisałam się na dodatkowe konwersatorium glottodydaktyczne. Byłam pewna, że właśnie to chcę robić po studiach. Podobało mi się to. Ale mi przeszło

UWAGI DODATKOWE: Nie zapomnę, jak na pewnej grudniowej lekcji dziewczyny zapytały mnie – co my, Polacy robimy w domu po godzinie 16 całą zimę? Uznały, że na pewno nie opuszczamy ciepłych pieleszy (no bo co byśmy robili w zimnie i ciemności?). One w każdym razie nie opuszczały.

UWAGI DODATKOWE 2: Pamiętam też, jak spadł pierwszy śnieg. Susana widziała go po raz pierwszy i była tak zachwycona, że aż mi się udzieliło. Na tę jedną chwilę oczywiście. Fajne to było.

środa, 11 stycznia 2012

26. TEKŚCIARZ


WIEK: 11 +

INSPIRACJA: Firma kosmetyczna (chyba już nieistniejąca), która nazywała się Global.

PRÓBY REALIZACJI: Gdy byłam w 5 klasie podstawówki, przyszła do naszej szkoły propozycja wzięcia udziału w konkursie na tekst piosenki lub hasło reklamowe dla firmy wymienionej powyżej. Nie mam zielonego pojęcia, czemu moja szkoła brała w tym udział. Pamiętam za to, że mieliśmy na to zadanie mało czasu i że dopadło nas na lekcji muzyki. Pewnie właśnie dlatego zamiast hasła reklamowego wzięłam się za przerabianie znanego hitu dziecięcego pt.:” Była sobie żabka mała” na piosenkę reklamową. Nie pamiętam rzecz jasna całości, ale początek brzmiał mniej więcej tak:

„Była sobie żabka mała
Re re kum kum
Re re kum kum
Co w Globalu tylko prała
Re re kum kum
Bęc

Global, global to jest hit…”

I dalej mnie pamięć zawodzi. Szkoda, bo pewnie kontynuacja była równie fascynująca. W każdym razie praca prawie-twórcza się odbyła, nasze przysłowiowe „wypociny” zostały zebrane i wysłane gdzie trzeba. I oczywiście wszyscy o tym zapomnieli. Minęło trochę czasu. Pewnego dnia, jak to w każdej szkole zostaliśmy wywleczeni z lekcji na dodatkowy apel. Nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje, ale oczywiście cieszyliśmy się z bonusowego czasu wolnego. Protestów w każdym razie nie było. Cała szkoła zebrała się na sali gimnastycznej w pełnym napięcia oczekiwaniu. Przyszła Pani Dyrektor i po krótkim wprowadzeniu i powitaniu wyjaśniła wreszcie o co chodzi. Jak się domyślacie, chodziło o konkurs! Kilka osób z mojej szkoły dostało jakieś wyróżnienia. Jedną z tych osób byłam, wyobraźcie sobie, ja. Ponieważ to był pierwszy i jeden z dwóch razów w życiu, kiedy coś wygrałam, byłam bardzo zaskoczona. Nie dziękowałam rodzinie i Bogu, bo wzruszenie odebrało mi głos. Pamiętam uścisk dłoni prezesa i reklamówkę, którą dostałam. Prócz sławy i chwały były bowiem w tym konkursie nagrody! Reklamówka zawierała to, co potrzebne każdemu dziecku: 6 płynów do kąpieli, proszek do prania, płyn do mycia naczyń i mydło. Mama w każdym razie była wniebowzięta.

KONTYNUACJA: Próbowałam swoich sił jako tekściarz chyba jeszcze w liceum, ale ta droga była wybrukowana porażkami. Ostatnio przyjechał do mnie Krzysiek (ten odpowiedzialny za gitarową fascynację) i mi przywiózł swoją piosenkę, do której nikt nie może dopisać tekstu. OO! -zawołała moja ambicja. Skleciłam zwrotkę i refren, pokazałam mężowi, a on na to, że podoba mu się jeden wers. To było jakiś miesiąc temu. Nadal tworzę…

UWAGI DODATKOWE: Raczej nie zostanę Osiecką ani Poniedzielskim, ale na pewno będę się starać.

UWAGI DODATKOWE 2: Sprawdziłam, firma-bohater istnieje do dziś, a w 1993 roku uruchomiła w moim rodzinnym mieście fabrykę kosmetyków. I wszystko jasne. To z pewnością mój wkład twórczy sprawił, że firma nadal działa. Powinnam się upomnieć o tantiemy?!

Na poważnie:

czwartek, 5 stycznia 2012

25. SUPERBOHATER


WIEK: 29 + (a w zasadzie od wczoraj)
INSPIRACJA: Hindus, który przez 70 lat nic nie jadł i nie pił i żyje

PRÓBY REALIZACJI: Jak byłam mała bohaterem był dla mnie Miś Jogi. Potrafił sprawić, że kosze piknikowe w parku Yellowstone znikały. To jest coś! W późniejszym czasie uwielbiałam Na-Potęgę-Posępnego-Czerepu He-man'a i Kapitana Planetę. W tego drugiego nie chciałam się wcielić, bo był niebieski, ale lubiłam dzieciaki które go przywoływały za pomocą swoich pierścieni („Ziemia!”, „Ogień!”, „Woda!”,  „Wiatr!” , „Serce!” – pamiętacie?).
 
Potem bywałam fanką panów i pań w rajtuzach, ale kolory ich wdzianek nie bardzo mi się podobały. Tylko Batman nosił gustowną czerń, ale on podobno nie jest superbohaterem (freudyści pewnie mają problem z jego niezdrową fascynacją nietoperzami i drogimi zabawkami). 

KONTYNUACJA: Przełomowym superbohaterem był dla mnie Hancock z filmu z Willem Smithem (swoją drogą często się zastanawiam jak można zrobić jakąkolwiek karierę, jak się ma takie uszy?!) – uczochrany, śpiący na ławkach, lekko skacowany…super-utracjusz. Najbardziej lubię jednak Leeloo – nadludzką istotę ratującą (przy niewielkim udziale Bruce'a Willis’a) w „Piątym elemencie” Ziemię przed Panem Cieniem. 

UWAGI DODATKOWE: Nie myślałam nigdy o sobie jako o superbohaterze, bo to jednak duża odpowiedzialność, ale czasem się zastanawiam jaką supermoc  chciałabym mieć. Na pewno nie umiejętność latania. Nie cierpię latać. Najlepszy moim zdaniem artefakt supermocy miał bohater „Zaczarowanego ołówka” – co sobie narysujesz, to masz. To byłby ideał, gdybym oczywiście umiała rysować...


środa, 4 stycznia 2012

24. ZBIERACZ (KOLEKCJONER)

WIEK: 6+
INSPIRACJA: Dzieci z podwórka

PRÓBY REALIZACJI: Niech się ujawni ten, co niczego w życiu nie zbierał. Niech wie, że jest wybrykiem natury! Dzieciaki z mojej ulicy zbierały wszystko z wyjątkiem tego, co pełzało albo nie dawało się złapać. Ja w machinę zbieractwa zostałam wciągnięta za sprawą kultowych „historyjek” z gumy Donald. Potem były samochody z gum Turbo. Potem były naklejki z Barbie i karty z fotosami z filmu „Jurassic Park”. W lepszych czasach pojawiły się notesiki z Królem Lwem i innymi disnejowskimi postaciami oraz kolorowe kartki do segregatorów. Dzięki zbieractwu kwitło życie towarzyskie i handel wymienny. Kto miał 3 tyranozaury z chęcią wymieniał się na innego - zaurusa. Starsi zbierali puszki po piwie, dzięki czemu mieli czym zapełniać pustawe zazwyczaj regały. Ja najbardziej lubiłam naklejki z wafelków Kuku Ruku (pamiętacie ten chemiczny smak??). Zastanawiam się też ile trzeba było tych okropnych rzeczy zjeść, żeby uzbierać sensowną ilość bonusów…

KONTYNUACJA: Nie wiem, co teraz zbierają dzieciaki. Zgubiłam się gdzieś przy Pokemonach. Dorośli całe szczęście od dziesięcioleci zbierają to samo: znaczki, relikty poprzednich epok, dzieła sztuki i pieniądze. A ja zbieram filmowe ulotki promocyjne. Nie wiem niestety jaka jest ich nazwa oficjalna. Niedawno poszłam nawet do kina i spytałam pana w kasie, jak się nazywają te karteczki co przed nim leżą. Popatrzył na mnie dziwnie i z lekkim grymasem obrzydzenia odpowiedział: - „no, ulotki!”. No to je nazywam no-ulotkami.
Nie policzyłam ich nigdy, ale zbieram od 8 lat, więc pewnie jest ich całkiem sporo. Mąż się ze mnie podśmiewa, gdy przy każdej wizycie w kinie robię rundkę po kasach i „biorę wszystko”. Pewnego dnia spodobał mu się jednak pomysł, by z karteczek zrobić ozdobę ściany. 5 godzin kleiliśmy i przeklinaliśmy ten durny pomysł. Ale efekt nas zadowolił:



UWAGI DODATKOWE: Zbieranie i posiadanie rzeczy produkowanych w seriach jest oznaką wysokiego statusu społecznego i zapewnia niewyczerpane źródło tematów do rozmowy. Ma też działanie terapeutyczne. Jedynym słowem ma wiele funkcji utylitarnych. Zbierajmy więc.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

23. TANCERKA

WIEK: 2 +
INSPIRACJA: pierwsza świadoma – Kate Bush w teledysku „Wuthering Heights”
VIDEOSOUNDTRACK:  
PRÓBY REALIZACJI: Pierwsze moje wygibasy pseudo-taneczne podziwiali moi nieobiektywni rodzice. Na tyle im się podobało jak „tańczę”, że postanowili zaprowadzić mnie po raz pierwszy na Bal Choinkowy w zakładzie pracy mojego Taty jak miałam jakieś 4-5 lat (a przynajmniej tak mi podpowiada wyobraźnia). Nie spodobało mi się, bo było głośno i wszyscy byli strasznie wielcy, ale pamiętam jedno. Drżenie podłogi pod stopami. To było ekscytujące i nowe. Pamiętam do dziś jakie to było uczucie. Jak byłam ciut starsza bardzo lubiłam Bale i wyczekiwałam kolejnych. Nie bez znaczenia był fakt, ze po takim balu dostawało się wielką pakę słodyczy, a w zakładowym sklepiku kupić było można atrybuty niezbędne w każdej karnawałowej zabawie a niedostępne raczej gdzie indziej, czyli wianki i hełmy strażackie (z tektury i bibuły, nie myślcie sobie!).


Gdy mój ukochany młodszy brat trochę podrósł chodziliśmy na karnawałowe zabawy razem, a potem ćwiczyliśmy taneczne ruchy także w domu. Ponieważ jak każdy wie w tańcu spodnie nie wyglądają najlepiej, przebierałam często brata w swoje spódnice, żeby ładnie wyglądał w czasie wykonywania piruetów. Po jakimś czasie chłopakowi się lekko poprzestawiało i zamiast hełmu strażackiego, na jednej z karnawałowych zabaw zażyczył sobie wianek  (sorry brat, kolejna rodzinna tajemnica odtajniona!). Rodzice się przejęli, że dziecko będzie miało zafałszowany obraz własnej płciowości i zabaw przebieranych zakazali. Brat wyrósł na schwał i nie lubi chodzić w sukienkach, więc zadziałało. Tak czy owak, kości zostały rzucone. Pierwsze bardziej profesjonalne próby taneczne podjęłam w 4 klasie podstawówki oczywiście na zajęciach pozalekcyjnych w szkole. Poznałam wtedy podstawowe kroki najpopularniejszych tańców towarzyskich i złapałam bakcyla na dobre. Fascynacja trwała do klasy 6, kiedy zapisałam się do grupy wykonującej skomplikowane układy tańca współczesnego. Zupełnie mi nie szły abstrakcyjne podrzuty, podskoki i taniec synchroniczny. Dałam sobie spokój, bo okazało się, że chyba jednak nie mam wyczucia rytmu. 

KONTYNUACJA: Przez wiele lat tańczyłam tylko na imprezach, ale nie byłabym sobą, gdybym nie odgrzebała pasji dzieciństwa w dorosłym życiu. Na ostatnim roku studiów z nudów, nadmiaru czasu i chęci odsunięcia od siebie jak najdalej myśli o pisaniu pracy magisterskiej, zapisałam się na kurs flamenco, a dokładnie sevillanas. I to było to. Tupanie, zamiatanie spódnicą, wymachiwanie kończynami w energetyzującym rytmie naprawdę mi się podobało. W sumie to nie wiem czemu po roku przestałam, może czas odkurzyć spódnicę?


UWAGI DODATKOWE: W sumie jak teraz oglądam "Wuthering Heights" to się nawet cieszę, że nie tańczę jak Kate w tym teledysku...

UWAGI DODATKOWE 2: Do tańca, narodzie! W końcu jest karnawał! Jeśli to Was nie ruszy, to nic nie zdoła: